17 września 2012

Nowy Oksymoron: Szwedzki Skrzypek

... a ściślej: "światowej klasy szwedzki skrzypek", tudzież "wybitny szwedzki pianista"

Zdałam sobie właśnie sprawę, że te pojęcia to OKSYMORONY. Nie wiem czy pamiętacie lekcje polskiego z podstawówki (z lat osiemdziesiątych cough cough), ale z wielu gramatycznych pojęć tamtych czasów zapamiętałam szczególnie słowo "oksymoron". Oznacza on bowiem takie wyrażenie, w którym poszczególne jego elementy przeczą sobie nawzajem. Na przykład "pracowity leń". Albo: "gorący lód".

Książka Amy Chua "Bojowa pieśń tygrysicy" uświadomiła mi, że "szwedzki skrzypek" to też oksymoron.

Amy Chua jest potomkiem chińskich imigrantów, która wychowała dwie córki w USA. Wsławiła się ty, że stosowała "niekonwencjonalne" metody, które potem opisała w w/w książce. Niekonwencjonalność tych metod polega na tym, że nie przystają zupełnie do obecnej mody wychowania dzieci panującej w zachodniej kulturze, w kulturze "egalitarnego kołchozu" (tak, tak, dla niej Amerykański indywidualizm tak się objawia) i fałszywego rozumienia pojęcia "wychowanie".  Jak sama pisze:
"(...) wychowanie dziecka na chińską modłę to na wskroś samotnicze zajęcie - przynajmniej na Zachodzie, gdzie człowiek zdany jest wyłącznie na siebie. Musi stawić czoło całemu systemowi wartości - wywodzącemu się z Oświecenia poszanowaniu dla autonomii jednostki, teorii rozwoju oraz Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka - i nie ma z kim szczerze pogadać (...)".

Metody Amy polegały na bezwzglednym decydowaniu co dla jej córek jest najlepsze. Na zmuszaniu ich do wielogodzinnych ćwiczeń (gry na fortepianie i skrzypcach), na zabranianiu nocowania u koleżanek (zły wpływ zachodnich matek i to straszne marnowanie czasu!), pełnym kontrolowaniu aktywności szkolnych (nie wolno było dziewczynkom grać w przedstawieniach czy trwonić czasu na sport) czy na zakazie telewizji i gier komputerowych. Wszystko odbywało sie jednak w kochającej rodzinie, ze wsparciem męża (nie-chińczyka), przy ogromnej wzajemnej miłości. Choć lała się krew (przyslowiowa), pot i łzy, choć noże (przysłowiowe) latały w powietrzu. "Chińska matka" zdecydowanie nie ma lekko, wcale nie znajduje w tym przyjemności, ale uznaje to za naturalną konsekwencję posiadania dzieci.

Wiele rozdziałów poświęconych jest muzycznej edukacji córek. Edukacji, która wymagała tych wszystkich poświęceń, ale która uczyniła dziewczynki bardzo dojrzałymi i odpowiedzialnymi. Ich muzyczne zdolnosci, rozwijane w taki bezceremonialny sposób, budziły zachwyt otoczenia, ale nauczycielki muzyki niejednokrotnie krytycznie oceniali ich warsztat ("widać braki w technice, dziecko na mało ćwiczy"), ku przerażeniu matki, która mocniej dokręcałą śrubę po takich słowach.

Dziwne, że jeszcze sie dało.

Motywacją Amy nie były jej osobiste ambicje, i to jest w tym wyjątkowe. Była nią świadomość, że jej dziecko to nieoszlifowany diament, który powinien kiedyś zabłysnąć. Że nie wolno jej się lenić przy tym szlifowaniu, bo potem będzie za późno. Że nie wolno się zgadzac na miernotę i bylejakość (tak powszechne w "zachodnim" wychowywaniu dzieci), bo to zgnilizna moralna - święty spokój rodziców, ale degeneracja dzieci. Amy uznała, że wysokie wymagania wobec dzieci to dowód na to, jak wysoko je ceni: ich inteligencję, talent i charakter. To było chińskie świadectwo jej miłości do dzieci.

Żeby być "chińską matką" wcale nie trzeba pochodzić z Chin. Pojęcie to określa w/w model wychowania. Amy na swej drodze spotkała wiele chińskich matek pochodzących z Korei, Pakistanu, Jamajki czy Ghany, a nawet jeden mężczyzna z Dakoty Południowej był taką matką.

Na pewno nie spotkała szwedzkiej chińskiej matki.

Metody Amy w państwach Skandynawskich byłyby bowiem uznane za... KRYMINALNE. Niedawno widziałam wywiad z pracownicą jakiejś norweskiej instytycji, która opowiadała jak to matki, których dzieci poskarżą sie w szkole, że nie wyszły grać w piłkę bo musiały ćwiczyć na pianinie, bedą wezwane do szkoły (w pierwszym etapie), żeby im zwrócić uwagę, ze to niewłaściwe. Nie dodała co potem, ale zakończenie łatwo przewidzieć (w kraju, gdzie rocznie odbiera się kilka tysiecy dzieci, na przykład "za nadopiekuńczość" lub "zbytnie tłumienie (samo)woli dziecka").

Jedno jest zatem pewne: szwedzki model wychowania nie daje szansy nikomy na zostanie skrzypkiem czy pianistą. Ten zawód po prostu WYMAGA wielogodzinnych ćwiczeń, i to od dziecka, gdy człowiek jeszcze rośnie. To stymuluje rozwój palców i ciała w określony sposób, którego nie da się osiagnąć jak sie zacznie w wieku kilkunastu lat, pomijając zwykły czas potrzebny na wykształcenie warsztatu.

Czytając książkę ma się mieszane uczucia, bo matka ciągle łamie indywidualizm (i lenistwo córek), ale też ciągle je ciągnie w górę. Wszystko ma być perfekcyjne - ale nie jest to jakaś bezwgledna wartość, ona po prostu zna swoje dzieci i wie, jakie są zdolne. Na przykład, wybrzydza otwarcie na niechlujnie zrobioną laurkę na urodziny, czuje się urażona, że córka poświęciła jedynie 20 sekund na swoje "dzieło", wytyka jej, że stać ją na o wiele więcej (podcas gdy zachodni rodzic by się "zachwycił" bohomazem, z ulgą że dziecko w ogóle miało ochotę palcem kiwnąć, mogło przecież siedzieć przy komputerze w swoim pokoju i mieć rodziców w głębokim poważaniu). I stać. I nie jest wcale nietaktem, że matka to wytknęła, bo taka jest - w jej mniemaniu - rola WYCHOWANIA.

Jedno mnie przekonuje w wywodzie Amy. "Jakoś nie chce mi się uwierzyć, żeby zachodni model wychowania był gwarancją szczęścia. To niewiarygodne ilu zachodnich rodziców mówi w podeszłym wieku, ze smutkiem kiwając głową: >>Jako rodzic nigdy nie będziesz górą. Choćbyś stawał na głowie, dzieci na starość cię znienawidzą<<. Z kolei nie uwierzycie ilu spotkałam na swojej drodze Azjatów, którzy - w pełni świadomości bezwzględnej surowości i wygórowanych wymagań rodziców - bez skrępowania deklarują wobec nich swą wdzieczność i przywiązanie, nie zdradzając przy tym cienia urazy bądź rozgoryczenia. (...) Ale jednego jestem pewna: zachodnie dzieci wcale nie są szczęśliwsze od chińskich".


Ciekawe, że niedawno czytałam podobne wywody o zgubnym wpływie różnych teologii (oświecenia, marksizmu, liberalizmu) na system wartości i tożsamość człowieka. Był to wywiad z biskupem Martinezem, o czymś zupełnie innym, ale jednak nie takim całkiem innym... o mentalnej kolonizacji współczesnego świata. Czytając książkę Amy Chua, widzę że nasze myślenie o wychowaniu dzieci również zostało skolonizowane. W dzisiejszym świecie trzeba być "wiernym i miernym". Oficjalnie to się nazywa "bezstresowe wychowanie".

6 komentarzy:

  1. A Wy jaki model wychowania obraliście? Nie boicie się szwedzkich służb socjalnych?

    OdpowiedzUsuń
  2. my? ja taki trochę "montessoriańsko-polski", w myśl "naucz mnie robić to samemu", a Amir "pakistański" :)
    Pakistański model polega na otaczaniu dziecka troską i opieką (moim zdaniem często to wykracza poza właściwe miary, dzieci nie pomagają rodzicom w domu itede), ale też na budowaniu z rodziców absolutnego autorytetu (i to jest ta "azjatycka" część metody)
    Amir staje się dla Kamrana autorytetem jako ojciec, a ja go uczę czytać, liczyć i śpiewać, ale też zmuszam żeby sprzątał po sobie i mi pomagał w zmywaniu naczyń :) póki co sam chętnie to robi, ale za chwilę nie będzie chciał, wtedy mu rozpiszę grafik obowiązków i już

    no ale jednak nasze rodzicielstwo jest podszyte zachodniością, bo oddaliśmy dziecko do przedszkola, pozwalamy mu na telewizję (ku mojemu ubolewaniu, ale jednak...) i słodycze. Książka mnie jednak zainspirowała do surowszego podejścia, muszę tylko obmyślić szczegóły. I może zrezygnować z pracy...

    OdpowiedzUsuń
  3. a SS póki co się nie boję, mamy polskie paszporty (hehe), a zresztą jestem dość świadoma zagrożeń i unikam wchodzenia w konflikt z systemem. Póki co. Bo jakby Kami chciał zostać pianistą albo skrzypkiem to kto wie...

    OdpowiedzUsuń
  4. :) Dzięki za odpowiedź. A starsze dzieci w jaki sposób są wychowywane? Tradycyjnie (po wschodniemu) czy liberalnie (po zachodniemu)?

    OdpowiedzUsuń
  5. starsze - raczej po zachodniemu, choc nie mam tu pelnej wiedzy (nie mieszkaja z nami na stale)

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak! po przeczytaniu "tygrysicy" mam duży szacunek dla tej metody, chociaż .... wiadomo - nic nie jest dobre gdy się przesadza... jednak, mam wrażenie, że rodzice za wcześniej się poddają i nie wierzą, że są wstanie wykrzesać (czasem wycisnąć) ze swoich dzieci trochę więcej niż one dobrowolnie z własnej inicjatywy same z siebie dadzą.

    Cyctat dnia (nie pamiętam skąd dokładnie) - boję się na samą myśl o tym, że rośnie nam pokolenie dzieci, które nigdy nie było karane za złe czyny i otrzymywało medale za samo "uczestnictwo".

    OdpowiedzUsuń



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...